Spowiedź klauna

Spowiedź klauna
/autor: jacek goryński-jaceg/

Każda kurtyna kiedyś musi opaść. Albo się podnieść. Stałem na scenie teatru powtarzając bezmyślnie słowa o kurtynie. Każda kurtyna.., każda kurtyna, kurtyna….Była…Opuszczona, smutna i jakaś daleka, choć na wyciągnięcie ręki. Pachniało kurzem. Zapach teatru. Część podłogi przykrywało gumoleum w jakimś bezosobowym kolorze. Półmrok zaglądał do kątów, wydobywał cienie, poszukiwał legowiska. Gęstniał tak jak czerń nocy przed świtem. Nad moją głową płonęły mdłe światełka udające reflektory. Dzwoniła cisza przerywana oddechem. Tajemnica czerni nie chciała do mnie mówić. Błądziła gdzieś zakapturzona, niewiadoma, daleka.
Wyszedłem na scenę. Jeden, dwa, trzy…- liczyłem kroki mierząc jej szerokość. Jeden, dwa, trzy…, dziesięć. Nikomu niepotrzebna była ta moja wyliczanka. Bo właściwie, po co liczyć wydeptane metry? Może dla spokoju rąk? Może, aby przestały drżeć nogi? Może dla łagodności głosu? Jeden, dwa, trzy.., nie ustawałem w bzdurnym liczeniu kroków, chociaż scena już dawno się skończyła, a ja stałem w miejscu. Bezmyślnie stałem licząc wciąż od jednego do jednego. Popatrzyłem w jej głąb. Czerniło mrokiem jak wszędzie dookoła i tylko cisza była niecierpliwym wyczekiwaniem.
Jeszcze przed chwilą siedziałem za kulisami. Moje wyobrażenie o teatralnych garderobach ciągle rozbijało się w proch. Te, które do tej pory zwiedziłem były najczęściej obskurnymi pokoikami z porysowanymi lustrami i martwym oświetleniem. Ta, choć w prawdziwym teatrze, nie różniła się zbytnio od tamtych spotkanych w drodze. Wąska klitka z załomami wyglądała jakby właśnie przechodziła skręt kiszek. Read more

Gdy wróble tupią obunóż…

Gdy wróble tupią obunóż…
/autor:jacek gorynski-jaceg/

Rudy siedział na drewnianym progu domu bezmyślnie wpatrując się w kamienny schodek. Dzień wydawał się kipieć po lipcowym deszczu, ale jego to nie obchodziło. Zapadł się w sobie rozmyślając o chytrości losu, który ciągle coś obiecywał i nic w rezultacie nie dawał oprócz zawodu, cierpienia, czy czegoś takiego nieokreślonego, co wbija się w człowieka co raz głębiej i głębiej, jak zadra jakaś, pozostawiając nie zagojone rany. Rozejrzał się po podwórzu. Od wczoraj nic się na nim nie zmieniło. Studnia z garbatą korbą stała jak stała, pusta stodoła na końcu podwórza świeciła otwartymi wrotami, nawet „sławojka” była w tym samym miejscu co zawsze. -A gdzie miałaby być -myślał Rudy. Przecież tylko jemu była jeszcze potrzebna.
Popatrzył na nią z zazdrością. On nikomu już nie był potrzebny. Siedział i gapił się bezmyślnie w kamień, który udawał schodek do chałupy. Dziwne, że jeszcze stała. Byli podobni do siebie. On i chałupa. Jedno i drugie chyliło się ku ziemi. Podobni byli upodleniem, podobni garbatym życiem, choć ją jeszcze ktoś podpierał, a jego już nikt. Zadumał się, skręcił w sobie, skarlał. Spróbował zwilżyć językiem wyschnięte wargi. Z trudem trochę zwilgotniały, bo i język był jakiś obcy, drętwy, inny. W głowie czuł dziwne ćmienie, jakby wylęgły się w niej wszystkie komary świata i brzęcząc zaczęły walić w pusty czerep dobijając się do wyjścia.
-Ech, dupa jasna, zaklął. Read more

Jak ćmy

Jak ćmy
/autor: jacek goryński-jaceg/

Gdy deszcz pada na ziemię, na niebo padają spojrzenia. Wszystko jest constans, niezmienne, zrównoważone. Nawet deszcz… nawet niebo…
Pod sufitem kręci się ćma. Biała… Myśli, że jest niezależna, a przecież kręci się tylko dlatego, że pali się światło. Gdy je zgaszę, ja – wielki latarnik- umiera, gdy zapalę, rodzi się…To takie małe ćmie zmartwychwstanie, ćmonarodzenie. Światło ją wskrzesza by potem zabić. Ironia losu. To takie ludzkie. My też przeżywamy chwilowy zachwyt lotem, a potem bęc, obijamy się o ściany naszej szklanej kuli. Bęc i jedno skrzydełko trach, bęc i drugie do dupy i lecimy na pysk w swoje własne piekło tworzone z takim mozołem przez cały nasz lot do światła. Jesteśmy ćmy. Może bardziej jesteśmy ćmy, niż same ćmy są ćmy. Może najbardziej, bo czasem nawet światła nie potrzebujemy żeby było bęc, i trach, i do dupy.
Rano patrzyłem na truchełka motyli po nocnych lotach. Te szczęśliwe już nie muszą czekać na kolejną noc. Te drugie, którym nie wyszedł lot, muszą go powtórzyć. Ciekawe, co myślą, gdy tak czekają w kolejce po śmierć. Muszą coś myśleć. Gdyby to był instynkt samobójcy to myślenie byłoby nie na miejscu, ale instynkt karze żyć… Broni nas przed ostatecznością. Co one myślą? Jak mocno zgrzeszyły, że pragną końca? Powtarzają swoje ćmie loty raz i drugi…Piszą swój koniec bez końca, do zatraty, ciągle, aż się wypełni los….
A potem przyszła Matylda. Read more

Co u Pana słychać… doktorku?!

Co u Pana słychać… doktorku?!
/autor: jacek goryński-jaceg/

Jasne światło na końcu czarnej przestrzeni nie było światełkiem w tunelu. Biała plama za prostokątem ściennego otworu rozlewała się w przestrzeń poczekalni. W miarę zbliżania się do tego ziejącego bladym światłem miejsca powietrze wypełniało się poszeptywaniem niewyraźnych głosów. Brzmiało to tak jak stereo w bladym kolorze. Miejsca siedzące, jak to zawsze bywa z takimi miejscami, były już zajęte, tylko pod wieszakiem sterczał samotny ociupinek zapomnianego siedziska. Zwisające okrycia skutecznie ograniczały krzesełkową przestrzeń. Na widok Nowego pomruk cichych głosów na chwilę zamarł. -Jest pan ostatni, usłyszał, za nim jakiekolwiek pytanie w tym oszołomieniu wywołanym kontrastem bieli z czernią, przyszło mu do głowy.
-Dziękuję, powiedział spoglądając po twarzach obecnych. -Zawsze uważałem, że coś ze mną nie tak, ale że jestem ostatni to nie wiedziałem, zażartował.
Cisza zalęgła się jakby trochę gęstsza i odrobinę głębsza. Na twarzach współsiedzących pojawił się grymas, który przy odrobinie dobrej woli odbiorcy tego kiczowatego skrzywienia, mógł oznaczać niewymuszony półuśmiech. Read more