Gdy wróble tupią obunóż…

Gdy wróble tupią obunóż…
/autor:jacek gorynski-jaceg/

Rudy siedział na drewnianym progu domu bezmyślnie wpatrując się w kamienny schodek. Dzień wydawał się kipieć po lipcowym deszczu, ale jego to nie obchodziło. Zapadł się w sobie rozmyślając o chytrości losu, który ciągle coś obiecywał i nic w rezultacie nie dawał oprócz zawodu, cierpienia, czy czegoś takiego nieokreślonego, co wbija się w człowieka co raz głębiej i głębiej, jak zadra jakaś, pozostawiając nie zagojone rany. Rozejrzał się po podwórzu. Od wczoraj nic się na nim nie zmieniło. Studnia z garbatą korbą stała jak stała, pusta stodoła na końcu podwórza świeciła otwartymi wrotami, nawet „sławojka” była w tym samym miejscu co zawsze. -A gdzie miałaby być -myślał Rudy. Przecież tylko jemu była jeszcze potrzebna.
Popatrzył na nią z zazdrością. On nikomu już nie był potrzebny. Siedział i gapił się bezmyślnie w kamień, który udawał schodek do chałupy. Dziwne, że jeszcze stała. Byli podobni do siebie. On i chałupa. Jedno i drugie chyliło się ku ziemi. Podobni byli upodleniem, podobni garbatym życiem, choć ją jeszcze ktoś podpierał, a jego już nikt. Zadumał się, skręcił w sobie, skarlał. Spróbował zwilżyć językiem wyschnięte wargi. Z trudem trochę zwilgotniały, bo i język był jakiś obcy, drętwy, inny. W głowie czuł dziwne ćmienie, jakby wylęgły się w niej wszystkie komary świata i brzęcząc zaczęły walić w pusty czerep dobijając się do wyjścia.
-Ech, dupa jasna, zaklął.
Co go zmusiło żeby wstać z wyrka? Zaczął grzebać w pamięci szukając przyczyn obecnego stanu. Pamiętał, że wrócili wieczorem do domu we trzech: on, Zgryz i Lepki. Tylko w jego chałupie nikt nie miał pretensji o spożycie. Kto zresztą mógł mieć, jeśli siedział w niej sam, jak borsuk, wynurzając się od czasu do czasu po zapas picia i jedzenia. I to właśnie w takiej kolejności. Przynieśli ze sobą pięć win i trzy piwa. – Wystarczy na pół nocy spokojnego siedzenia, myślał patrząc na zastawiony stół. Ta czerwona berbelucha miała swoje zalety. Przede wszystkim była tania i to był podstawowy argument, żeby ją kupować. Poza tym jakoś dziwnie szybko szła do głowy i tylko czasami miewała niespodziewane powroty. Ale to było sporadyczne. Wracała wtedy, gdy nazbierało się w żołądku za dużo płynu. Wystarczył jeden porządny chlust i znów osiągało się wyższy stopień świadomości. Trzeba było trochę uważać żeby zdążyć dolecieć w odpowiedniej chwili za chałupę, ale poza tym wszystko było pod kontrolą. Po takich niechcianych powrotach pozostawał na wargach jakiś dziwny, kwaskowaty smak- pomieszanie jabłek i ścieków. Płukaniem ust nie dawało się go usunąć. Dopiero następna partia płynu przywracała normalność i apetyt na „potępieńca”, jak go pieszczotliwie nazywał.
Rudy nie bardzo miał ochotę z nimi pić. Było już po 21, a on był po jednym kwasie i czuł się w miarę optymistycznie. Jeszcze nie mógł dosięgnąć nieba, ale nic go już nie bolało, ręce były na swoim miejscu – bez niepotrzebnego drżenia, a w głowie też jakby zrobiło się trochę luźniej. Nie chciał z nimi pić, bo zawsze się to smutno kończyło. Miał słabą głowę i po mieszaninie piwa z winem szybko urywał mu się film. A tamci byli odporni. Wiejskie zakapiory. Niby uczynni, przyjacielscy, a czekali tylko jak z kogoś zrobić wała. Nie jeden raz po takiej popijawie budził się w dziwnych miejscach nie pamiętając jak się w nich znalazł. A potem Lepki i Zgryz głupio uśmiechali się na jego widok udając współczucie. Wredna banda ćwoków. Dzień zaczynali od kombinowania, kogo by tu oszwabić, za co wypić, a kończyli z myślą, co by jeszcze sprzedać i od kogo. Najczęściej wynosili po cichu z własnych stodół, od własnych ojców, worek owsa albo żyta i sprzedawali bezrolnym na przemiał lub na karmę dla kur. Czasem udawało im się skombinować wóz drewna na opał. Biegali wtedy po opłotkach szukając kupca. Wóz wyglądał solidnie, nie targowali się. Wystarczyło, żeby ktoś dał na trzy wina i drewno było jego. Czasami cena rosła, rzadziej malała. – Musi być ruch na rynku cen, mówili śmiejąc się pod nosem. – Bo jak nie będzie ruchu to dzieci mniej się urodzi, a nam kupców zbraknie, dodawali, mrużąc przy tym znacząco oko jakby na usprawiedliwienie czy w oszukańczym porozumieniu. Biznesmeni z bożej łaski. Dopiero po rozładunku okazywało się, że cały ten opał, to było tylko kilka gałęzi sprytnie ułożonych, a na dnie worków ze zbożem leżały polne kamienie zwiększające ich ciężar. Ale co sprzedane to i kupione. Święte prawo handlu. Towar dostarczony, zapłacony. Koniec, kropka, szlus. Nie było odwołania. A potem pili. Nieustannie. Aż do pustych wspomnień. Do końca. Do bólu. I znów kombinowali na nową odżywkę. Największe cwaniaki w okolicy. A teraz siedzieli w jego chałupie i namawiali do picia. Opierał się jeszcze, choć wiedział z doświadczenia, że i tak im ulegnie. A może nie im tylko własnej niemocy? Słaby jakiś był w tym oporze za to prędki w uleganiu.
– No, czego nie pije, bezosobowo spytał Lepki. – Dobre przecie, świeże, prawie że ciepłe. Niech się nie martwi. W domu swoim przecie jest, to jakby co to na miejscu zostanie.
Rudy nie wierzył już w takie gadanie.- Na miejscu, pomyślał. Ile to już razy miał być na miejscu, a potem budził się w czyjejś stodole. Dobrze jak była to stodoła, a nie obora czy chlewnia. Po takim noclegu wszystko tak śmierdziało gnojem, że sam ze sobą nie mógł wytrzymać. – Ja już wam nie wierzę, powiedział.
– Nam nie wierzy?- zaperzył się Zgryz. -Jak nam nie wierzy to komu będzie? Sołtysowi? – zarechotał po tych słowach. Do wtóru zaśmiał się Lepki. Rudy jakoś dziwnie spojrzał na obu. Musiał coś mieć niedobrego w oczach, że przestali się uśmiechać.
– No dobra, dobra. Koniec już z głupotami. Ty już przecie nasz – powiedział Zgryz.
– No, całkiem nasz, potwierdził Lepki.
Na dworze zmierzchało. Rudy zapalił nocną lampkę, żeby kąty trochę rozjaśnić, a i do gęby łatwiej było trafić.
– No może, może wam trochę i uwierzę, powiedział bez przekonania. – Może trochę…. Trochę później… Później może i uwierzę.
Otworzyli po piwie. Zapach chmielu i drożdży rozszedł się po chałupie.
-Świeże jest, zaopiniował Lepki, to i tak wrednie go czuć.- Ale procenty ma, dorzucił na usprawiedliwienie ni to siebie, ni to browaru.
-Procenty ma, powtórzył po nim Rudy, żeby nie wyglądało na to, że jest gbur, nietowarzyski albo i jaka obca menda..
-Kryśka pytała o ciebie – zagadnął Zgryz spoglądając na Rudego. – Ale Ty uważaj na nią, bo ona wredna jest. Chłopa swojego ma, a za drugim to by w agrest wlazła. Zdzira taka. Po co ci takie zadupie, zakończył.
Rudy pomyślał, że lepsze takie jak żadne, ale się nie odezwał.
Tak. To jeszcze pamiętam – myślał siedząc na progu. Potem nawet trochę pokłócili się o Krystynę. Rudy znał ją jeszcze z czasów, gdy miał pracę i wydawało mu się, że cały świat może należeć do niego. Poznali się na jakimś szkoleniu w województwie. Wypili parę lampek wina, pogadali. Próbowali się nawet pocałować, ale wyszło to tak niezgrabnie, że zrezygnowali. Potem były jakieś nieporadne uściski, ale czy to z pośpiechu czy z braku doświadczenia skończyło się na tym, że dostał po pysku za nachalność. Jego ręce zbyt niecierpliwie szukały jej ciała. A ciała Krycha miała pod dostatkiem. Niewysoka, może trochę zbyt przysadzista, kusiła krągłościami bioder, wabiła spojrzeniem. Jej piersi same prosiły o dotyk. Dłonie Rudego do tej pory miały w pamięci ich jędrność i wagę. – Ech, westchnął nad minionym. – Skoro do tej pory pamiętam ich kształt to i nie żal tego gębobicia, pomyślał z rozrzewnieniem.
Wtedy nie wiedział, że jest mężatką. A może nią jeszcze nie była? Pewnie gdyby nawet miała męża to niczego to i tak by nie zmieniło w tym alkoholowym zapamiętaniu. Nigdy więcej się nie spotkali. Dopiero tutaj. Zobaczył ją zaraz po przyjeździe. Szła przez rynek kołysząc biodrami, pozłocona zachodzącym słońcem, świadoma wrażenia, jakie wywiera na chłopów siedzących byle jak pod sklepem. Nie zareagowała na jego powitanie, tak jak nie reagowała na ich zaczepki. Przeszła obok jakby był powietrzem. A wczoraj Zgryz powiedział, że pytała o niego. Dziwna dziewczyna. Gdy wynajmował u niej pokój też udawała, że go nie zna. Dla niej był ten NIKT. Obchodził ją tyle, co zepsute powietrze – wystarczy przewietrzyć i po sprawie. Wtedy postanowił być takim jak ona. Trochę obojętnym i trochę złośliwym. Ale i z tego jak i z innych postanowień szybko zrezygnował. Charakter to miał raczej taki bardziej miętki Teraz, gdy jego życie stało się bez sensu zaczęła go zauważać. Dziwna dziewczyna…
Popatrzył na mokrą trawę. Szkliła tęczową rosą powiększając męczące go pragnienie. – Która to może być godzina? Nie chciało mu się włazić do chałupy żeby sprawdzić. Zaczął zgadywać wróżąc z długości cienia uschłej jabłonki. – Pewnie będzie koło 18. Tyle jeszcze do nocy trzeba czekać, a w ustach susza. I w gardle susza. I ta głowa brzęcząca komarami. Zastygł na chwile zamykając oczy. Miał nadzieję, że chociaż to przyniesie chwilową ulgę.
-Że też nikt nie wymyślił czegoś normalnego na kaca, albo jakiś zero kacowy alkohol, pomyślał. Otworzył oczy. Oglądanie mokrej trawy zwiększało suchość gardła, sprawiało tępy ból, a w domu nic nie było do picia. Same smutne flaszki.
Nigdy nie mógł spokojnie patrzeć na puste butelki. Stały tam takie samotne, nikomu niepotrzebne i otępiałe. Takie jak on. W ich milczącym towarzystwie trudno było spokojnie wysiedzieć. A poza tym było tam jakoś duszno i bez sensu. No i biesiadny zapach nie wzbudzał zachwytu. Kwaśne powietrze złożone z odoru petów, starego dymu i rozlanego wina nie napawało optymizmem. – Niech się trochę przewietrzy przed nocą. Może da się tam jeszcze jakoś trochę pożyć.
Wrócił powoli do poprzednich rozmyślań. – Co jeszcze stało się wczoraj?
Pamiętał, że Zgryz uparł się żeby opowiadać o Kryśce. Nie chciał zrozumieć, że Rudego to nie interesuje. Zezłościł go do reszty, gdy po raz kolejny nazwał ją „zadupiem”. – A skąd Ty to wiesz? Skąd wiesz, że ona taka?- niespodziewanie dla samego siebie zaczął wrzeszczeć Rudy. – Ale jeśli Ty z nią w ten agrest łaziłeś, to wcale nie jesteś od niej lepszy. Też zadupiec jesteś. Nawet gorszy od niej, bo i pyskacz niepotrzebny. Zamknij się lepiej. Pij ten chmiel i daj spokojnie pooddychać..
Zgryz patrzył zdezorientowany na Rudego. – O co ten cały krzyk, myślał. -Po co bronić takie byle co?
Do rozmowy wtrącił się Lepki. – Przestańta bo piwo się zważy. A jeszcze kwach do wypicia został. Tyż mata o co pyski wydzierać. Taka ona sama dobra jak i inne. Każda jedna jak ma ochotę to idzie w agrest, a my durnie za nią żeby gacie podrzeć. Poza tym i tak nikt nie wie jak to naprawdę z nią jest, więc szkoda po próżnicy język sobie strzępić.
Rudy spojrzał na Lepkiego. Po raz pierwszy usłyszał coś mądrego z tej wykrzywionej zajęczą wargą gęby. Po raz pierwszy.
Ucichli wszyscy. Popatrzyli po ścianach, na których mrok wyczyniał harce, pociągnęli po łyku, aż im się odbiło i zamilkli sprawiedliwie, już bez dąsów w powietrzu.
– Ty Zgryz, a dlaczego Ciebie Zgryz nazywają, zagadnął Rudy.
– Jak to dlaczego, zdziwił się jeszcze nie do końca rozumiejąc o co chodzi.- Jak to dlaczego?! Przecież wiadomo dlaczego. Wszyscy wiedzą dlaczego. Nawet Lepki wie, zaśmiał się jak z najlepszego dowcipu. – Widzisz, bo ja taki jestem, że jak już coś wezmę na zgryz to nie odpuszczę choćby nie wiem co. Taki jestem. I ty to sobie zapamiętaj.
– Na ząb chyba, wtrącił Rudy.
– Co na ząb?
– Mówi się: wziąć na ząb i nie popuścić, a nie na zgryz.
– Na ząb mówisz? Że niby na ząb wziąć? To Ty mówisz, że na mnie już tyle lat źle mówią? Źle na mnie wołają, mówisz?
– No. Na to wychodzi.
– A to numer. Zgryz to nie zgryz tylko ząb! Taki siekacz w mordę bity, śmiał się Lepki bez opamiętania jak z czego dobrego.
– Chcesz w dziób? Pytam się czy mam Ci pizdnąć w portret, żebyś się zamknął -warknął do niego Zgryz. – Rudy, czemu to tak, no powiedz sam, czemu to tak jest.
Zabrzmiało to jakoś żałośnie, jak psie skowyczenie, aż Rudemu zrobiło się żal. Cały czas myślał ćwok, że ma ksywkę zakapiora, a tu sam śmiech i łzy. Rozczarowanie i chichy śmichy. Kto by pomyślał, że jedno słowo może mieć takie znaczenie dla tego cwaniaka, że mogło go tak złamać. Siedział oparty o ścianę z pustą flaszką w ręku, otumaniony tym co usłyszał.
– Wiesz co – Rudy starał się mówić bez odrobiny szyderstwa w głosie – może Ty jesteś Zgryz boś go skrzywił jedząc chleb z niejednego pieca. Ten zgryz żeś skrzywił. I że niby taki wszystkowiedzący cwaniak z ciebie. Doświadczony przez życie. Luzak.
– Myślisz, że tak, że tak mogło być z tą ksywką?- zapytał z odrobiną nadziei w głosie.
– Mogło, mogło być. Prawda, że tak? Lepki powiedz, że prawda?!
– No…. niepewnie potwierdził Lepki. Spojrzał na Zgryza i potwierdził już szybko, bez oporów i wątpliwości.- Nawet bardzo prawda, że mogło.
Zgryz odzyskał humor. Klepnął się po kolanie i sięgnął po butelkę bełta. Plastikowy korek wyskoczył z niej jakby mimochodem, z przypadku.
– Wiesz Rudy, Ty nie jesteś taki zły, wcale nie jesteś- zaopiniował. – Z ciebie mogą nawet być i ludzie jeszcze. Tylko się mnie trzymaj. A o tej Kryśce to zapomnij co gadałem. To przez złość, że mnie wyśmiała i z pazurami do gęby skoczyła. Jak masz coś ku niej to idź, bierz, nawet pogadaj jakby co i się nie łam. A jak kto gębą o tym zaszczeka, to tylko powiedz to już i nie będzie gadać. Tylko powiedz. Nie jedna tu gorsza od niej jest, tylko częściej pod amboną stoi to i ludzi w oczy nie kole. Sam wiesz jak jest. To co zgoda z nami? No to bierz wino. Wypijemy za to jutro co to ma być, i jakie by nie miało być.
Rudy wziął otwartą butelkę i wypił z niej porządnego łyka. – Jak już pić – pomyślał, to tak żeby zagrały bebechy, żeby aż mrówki w nogach ruszyły na pielgrzymkę. – A ty Lepki, czemu jesteś Lepki? Kradniesz lepiej czy jak?
– Nie żebym lepiej albo i co. Po prostu Lepki jestem i już.
– On nie powie, bo wstyd mu i tyle – zagadał Zgryz. – Jego tak od dzieciaka nazywają. Podobno jak jeszcze łaził na czworakach to nie wszystko dobrze wymawiał. To jak był głodny to chciał ciągle przylepki, chleba znaczy. A że źle mówił to darł pysk, że chce lepki. Przylepki znaczy. I tak został Lepkim za młodu i teraz. I już tak do zasranej śmierci. Jak się co gównianego do człowieka przyczepi to nie ma zmiłuj. Zostaje nawet gdybyś się do ministrantów zapisał. Nie opędzisz się od tego choćby nie wiem co. I tak też z nim jest. Szkoda go, bo dobry z niego kamrat, zakończył Zgryz.
A potem zaczęli ze smutku nad Lepkim pić coraz żałośniej. Tak jakby sam księżyc zmuszał ich do smędzenia. Z wdzięczności, że tak się pochylili nad jego losem, Lepki nawet łzę utoczył z własnego oka. Rudy nie był pewny, czy on to aby nie zrobił specjalnie, żeby jeszcze podnieść ważność i wzniosłość chwili. Tylko dla kogo ta chwila miała się podnieść, jeśli oni czuli się co raz bardziej upadli?
W głowach zaczął się jazgot. Słowa mieszały się między sobą. Myśli nachodziły na siebie. Nikt już nie rozumiał co dzieje się wokół. Aby poprawić ostrość widzenia Rudy spoglądał na nich jednym okiem. Wyglądali jako tako, dopóki nie otwierał drugiego oka. Rozmywali się wtedy na wszystkie strony jakby podwajając, a nawet potrajając wizję i zamazując fonię. Coraz trudniej było na to wszystko patrzeć udając, że wszystko jest normalnie, pod kontrolą. Któryś z nich klepał go po ramieniu potwierdzając tym gestem, że jest w porządku. Drugi pytał, dlaczego mówią na niego Rudy. Nie wiedział, co im o tym nagadał, bo zaczął odpływać. Zapamiętał jeszcze chwilę, w której Zgryz wybiegał za chałupę, a Lepki wołał za nim: nie puszczaj pawia, nie puszczaj pawia, by po krótkiej chwili, zagłuszając odgłosy dobiegające zza ściany, żałośnie dokończyć urwaną myśl: ech, żeby tyle dobra zmarnować, tyle dobra. Reszta owiana była mgłą.
A teraz siedział i myślał nad minionym. Co im opowiedział o przezwisku? Co wydumał? Jaką prawdę objawioną przekazał im wczoraj o sobie? Na nic zdało się wspominanie. Ostatnie co zapamiętał, to zażalenie składane o zmarnowanego pawia, a zaraz potem nastała poranna pobudka. Jaka poranna? Popołudniowa raczej. Głowy nie mógł oderwać od poduszki. Nie, żeby spawał przez sen, haftował znaczy albo i co innego, tylko taka ciężka była. Jedynym pocieszeniem było to, że obudził się w swoim wyrku, i że chłopaki dotrzymali słowa.
Powiał lekki wietrzyk. Ogarnął go ciepłotą lipca, przyniósł porykiwanie krów wracających z pastwisk. Zaleciało odorem zepsutej mleczarni – ciepłym kwaskowatym mlekiem. U niego zaczęły się jakieś intensywne ruchy w żołądku. – Najgorsze są te drugodniowe powroty, myślał zaciskając zęby. Coś chciało mu rozedrzeć wnętrzności. Szarpało, ślinotoczyło, aż szczęki drętwiały. Gdy go to nachodziło przyrzekał sobie, że już nigdy więcej nie będzie takich poranków. A dziś znowu ściskało go jakoś dziwnie w dołku i zamęczało czkawką. – To przez ten zapach zjełczałych krów pomyślał jeszcze biegnąc do sławojki. Otworzył z trzaskiem rachityczne drzwi wpadając niemal głową w dziurę wyciętą artystycznie w jesionowej desce. Zawsze gdy tam zachodził podziwiał kunszt z jakim wycięto otwór. Dziś na to nie miał czasu. Znowu szarpnęło, jęknął i nic. Tylko ból pustych wnętrzności owładnął nim od stop do głów powodując ubezwłasnowolnienie członków. Taką miętką niemoc. Wytoczył się na zewnątrz szukając miejsca, na którym mógłby na chwilę przysiąść. Najbliższym był próg chałupy. Powlókł się do niego na ostatnich nogach. Przysiadł, rozmyślając o niesprawiedliwości świata. Pot rosił mu czoło jak ogrodnik grządkę. – Czy zawsze, gdy się jest szczęśliwym w jeden dzień, na drugi trzeba wszystko odcierpieć? Wczoraj było tak przyjemnie, a dziś męka trzeźwienia. To samo przechodzą kobiety z ciążą, pomyślał. – Najpierw rozkosz zachodzenia, a na końcu ból rodzenia. I niby wszystkie wiedzą, że tak będzie, a nie ustają w tym biegu do przyjemności. – Bo najważniejsze jest to, że kiedyś znów będzie dobrze, usprawiedliwił się w jednej chwili. – Ech, znalazł się filozof od siedmiu boleści.
Zły był na siebie i na cały ten beznadziejny świat.- Lepiej już nie kombinuj tylko coś zrób, bo jeszcze trochę, a przewróci cię na drugą stronę – myślał, ostatecznie pokonany przez żywioł.
Wstał z progu. Powoli, krok za krokiem, udał się do kuchni, która pełniła jednocześnie rolę salonu i sypialni. Wchodziło się do niej z ciemnej sionki położonej na tej samej wysokości co ziemia na podwórzu. Wysoki próg przed kuchnią sprawiał wrażenie, że wchodząc do niej człowiek wynurza się z piwnicy.
Kuchnia była prostokątnym pomieszczeniem z drewnianą, solidną, dawno nie mytą podłogą, z niewielkim oknem umieszczonym po lewej stronie i łóżkiem naprzeciwko drzwi. Zaraz za drzwiami stał wiejski, kuchenny kredens kiwający się we wszystkie strony, za nim niewielki stół, a po prawej kaflowa kuchnia, na której od czasu do czasu próbował coś ugotować. Dziś jeszcze w niej nie rozpalił. Była zimna. Taka trupia w dotyku. Przy zmianie wiatru zalatywało od niej dymem. Pomyślał, że może warto ugotować wodę. Umyłby się trochę, zaparzył herbatę. O jedzeniu w tym stanie musiał zapomnieć.
Przy kuchni, na drewnianym stołku stało wiadro. Dziś było złośliwie puste. Popatrzył na nie ze zgrozą myśląc o wysiłku jaki musi podjąć, żeby wyciągnąć je ze studni. Na szczęście studnia była tuż obok domu. Dowlókł się do niej czkając jękliwie. Wrzucił je środka. Poleciało z krzykiem łańcucha w dół powodując nowy zamęt w skołatanej głowie. Garbata korba nie chciała sama się kręcić. Klął ciągnąc wiadro do góry. – Potem jeszcze tylko przelać wodę, donieść do kuchni, wlać do czajnika i…. Zapomniał, że trzeba jeszcze rozpalić ogień. W tej chwili było to ponad jego siły. W domu przysiadł na łóżku zarzuconym świąteczną kapą. Zrobił przegląd butelek. W jednej znalazł niewielką ilość płynu. Popatrzył na niego z takim błogosławieństwem, że ciecz sama z siebie powinna się dla przyzwoitości rozmnożyć. Pił powoli zamykając oczy. Chciał jak najdłużej sycić się chwilą, gdy płyn dojdzie do skołatanego żołądka. Położył się delikatnie na łóżku. Garbaty siennik naciskał na plecy. – I on przeciw mnie, westchnął. Leżał taki sponiewierany, cichutki, zasłuchany w siebie, czekając na reakcję organizmu na tę parę łyków wina, które odnalazł po wczorajszej balandze. – Do czego to doszło. Co za nędza, żeby spijać resztki. To teraz już tylko denaturat został. Dramat człowieczy. Dno. Normalne ludzkie, moralne dno, pomyślał z obrzydzeniem.
Coś zaczęło się dziać. Odrobina płynu zaczęła rozlewać się po wnętrzu przynosząc rozleniwiające ciepełko. Zwiotczał cały. Ogarnięty skacowaną niemocą był już prawie szczęśliwy. Jeszcze moment i nastąpi cud ozdrowienia. Jeszcze chwila i popłynie….
Ktoś zapukał w szybę okna. – Kogo tu cholera niesie. Chyba nie te nocne marki. Jak znał życie to już gnili w chałupach, kłócąc się ze swoimi. Co za cholera, powtórzył. Nie chciało mu się wstawać, a nawet otwierać oczu. – Udam, że śpię to sobie pójdą.
W sieni zaszurało jakby ktoś po omacku szukał wejścia. Potem znowu pukanie, tym razem w futrynę i ciche, proszące: mogę wejść?
Pomyślał, że śpi. Musiał spać, bo skąd w jego progach kobiecy głos. A może to już delirium alkoholowe. Przeżegnał się nie otwierając oczu, czekając z pokorą na następne omamy. – Teraz przyjdzie kolej na białe myszki, robale i inne zwidy. Matko, do czego to doszło. Czkał i czekał. I tak na przemian. I tylko nie wiedział jeszcze, czego w tym wszystkim było więcej: czekania czy czkawki. A wokół nic się nie działo. Nic i nic, tylko szmery jakby przybrały na sile.
– O Matko Krycha – wymsknęło mu się niechcący na widok postaci stojącej w progu.- Krysia znaczy, poprawił się chowając pustą butelkę za siebie i naciągając pierzynę. – Bez sensu to wszystko, bez sensu, zdołał jeszcze wykrztusić.
– Co bez sensu, zapytała..
– Tak ogólnie bez sensu. Tak ogólnie, wyjąkał ciągnąc pierzynę na siebie.
– Zimno Ci?
– Zimno? Dlaczego ma mi być zimno?- nie zrozumiał pytania. Dopiero po chwili zauważył co wyprawia z okryciem. – Nie, skąd. My tylko tak sobie czasem żartujemy. Ja i pierzyna.
Z trudem wymotał się z pod jej ciężaru. Usiadł, wstał, usiadł. Zdołał jeszcze w międzyczasie „Dzień dobry” powiedzieć. Wszystko bez sensu.
– Jesteś? – zapytał głucho.
I choć było to pytanie z cyklu idiotyczne, to zabrzmiało najbardziej logicznie w całej tej sytuacji.
– Jestem. Nie gniewaj się, że tak bez uprzedzenia, ale zbierałam się żeby z Tobą porozmawiać od tak dawna, że już nie pamiętam nawet od kiedy. Wiem, miałam tyle okazji, nawet jak mieszkałeś u mnie, ale się nie składało. Jakoś nie składało. Miałeś gości?
– Gości? Jakich gości?- spoglądał na nią odrobinę nieprzytomnie.
– No gości, zwyczajnych. Butelki zostały, powiedziała wskazując ręką na stół. -Puste butelki.
– Ach gości. Tak, oczywiście.
Zerwał się niezgrabnie z wyrka i zaczął sprzątać. Też nie zgrabnie. Pomogła mu usunąć ślady nocnej wizyty. Pomogła jakoś tak bezwiednie, zwyczajnie. Przy okazji.
– Usiądź – poprosił podsuwając jej jedyne krzesło jakie posiadał. – Czyste jest. Tak. Czyste.
Patrzył na nią nie mogąc uwierzyć, że tu jest. Jasne włosy były zaplecione w warkocz przerzucony przez ramię. Grzywka zakrywała kawałek czoła. Biała bluzka z krótkim rękawem – coś w rodzaju kaftanika, spływała po niej przykrywając ciemną, wpadającą w granat spódnicę, dopełniając cały obraz jaki zamotał mu myśli.
– Jesteś, powtórzył, jakby chciał się upewnić, że to co się dzieje, dzieje się naprawdę.
Spojrzał w jej oczy. Duże, ciemne. Dziś nie miały w sobie tego kuszenia, które tak dobrze zapamiętał. Były przyćmione ni to bólem, ni strachem. Wydała mu się naraz trochę inna, dojrzalsza, prawdziwsza.
– Jestem, powtórzyła, jakby w tych słowach chciała zamknąć cały ten czas jaki rozdzielał ich spotkania.
– To dobrze. Już dobrze, wymamrotał.
– Rudy, posłuchaj. Już dawno chciałam Cię przeprosić za to co się zdarzyło kiedyś. Wiesz, za ten policzek. Widzisz, ja wtedy to… No…, nie byłam gotowa na spotkanie z tobą. Bałam się Ciebie. Bałam się, bo wkrótce miałam wyjść za mąż, a gdybym wtedy, z Tobą…, no wiesz co…, gdybym się zapomniała, to już nie mogłabym. A Ty przecież nie zostałbyś ze mną. Dla ciebie byłby to nic nieznaczący epizod. Ot, jeden z wielu, a dla mnie całe życie.
– Jak to jeden z wielu, jak to epizod… – zaprotestował.
– Nie przerywaj, bo już nigdy tego nie powiem. Możesz zrobić herbatę? Przy niej będzie mi łatwiej. Mam Ci dużo do powiedzenia, a dziś to jedyna właściwa chwila na taką spowiedź.
Po tych słowach zamilkła. Jakby zmęczona, jakby trochę zawstydzona, a on patrzył na nią po raz pierwszy widząc tylko jej oczy. Nie widział nic poza nimi. Pierwszy raz.
Podszedł do kuchni. Zdjął fajerki, otworzył drzwiczki, ułożył drzazgi na starej gazecie, na nich trochę drewna i zapalił. Suche draski zajęły się od razu. Buchnęło ogniem. Postawił czajnik. Nie odzywali się do siebie. Ona milczała, czekając by usiadł. On myślał o tych paru słowach, które od niej usłyszał. Zastanawiał się, co mogło ją skłonić do przyjścia tu, do niego, aby po tylu latach coś wyjaśnić. Postawił filiżanki na stole. Nasypał herbaty, cukru do cukiernicy. Usiadł z powrotem na łóżku. Byle dalej od niej. Byle nie czuć jej zapachu. Byle w tym wszystkim nie otumanieć. Zdał sobie sprawę z tego, że cały czas była w jego myślach – przez te wszystkie lata. Że właśnie dla niej przyjechał na ten koniec świata, na ten jego sam skraj, gdzie nawet wrony nie dolatują, a wróble już tylko tupią jedną nóżką.
Ten jego wczorajszy wybuch musiał siedzieć w nim od dawna. Teraz już wiedział, że ona wciąż z nim była. Że wciąż była w nim.
– Bałam się Ciebie i siebie. I nie wiem kogo bardziej. Wyszłam za mąż. Myślałam, że będę mogła zapomnieć. Bo ja, widzisz, ciągle pamiętałam o tamtym. O tej chwili poplątanej, w której błądziłeś swoimi rękami chcąc mnie odnaleźć. Każdego dnia chciałam nie pamiętać. Starałam się być dobrą żoną. Ziutek mnie kochał i to się tylko miało liczyć- tak myślałam. Bo ja swoją miłość utraciłam, wtedy, tam, przy tobie. Chciałam Cię znienawidzić i nie mogłam. Bo właściwie za co? Za tę chwilę niespełnionego szaleństwa? Tak samo byłam jej winna. Przecież też tego chciałam. Trafiliśmy nie w swój czas.
Rudy siedział wsłuchując się w jej głos. Nie wszystko docierało do niego w tej samej chwili, w której mówiła. Czasem jakby gnał w tym zasłuchaniu do przodu, by potem zostać w tyle sklejając jej słowa w jeden logiczny ciąg. – Tyle lat, myślał. Tyle straconych lat.
Krystyna milczała już od dłuższej chwili. Siedziała ze spuszczoną głową – jakoś tak pokutnie. Jej dłonie nerwowo gniotły materiał spódnicy. Stopy założyła za nogi krzesła w obawie, że ich drżenie obnaży jej słabość. A chciała być twarda, albo przynajmniej żeby na twardą choć przez chwilę wyglądać. Czajnik ochryple zagwizdał, zakrztusił się. Wyglądało to tak jakby miał kaszel. Nikt na niego nie zwracał uwagi. Dopiero jak wypluł gwizdek zerwali się oboje żeby zdjąć go z ognia i zalać herbatę. Zerwali się i usiedli. I znów wstali jednocześnie, patrząc z lękiem na siebie, nie wiedząc co dalej. – Ja to zrobię, powiedział Rudy, a Ty nic, Ty tylko siedź. Tylko siedź.
Nie bardzo wiedział, co się z nim dzieje. Znalazł się jakby w dwóch równoległych światach. Czuł, że jest tu i równocześnie tam, w tej starej chwili, w tym dniu pierwszym i ostatni zarazem.
– A potem wszystko się skończyło. Ziutek, jak sam mówił, odnalazł swoją prawdziwą miłość. Jeździł do niej, szalał, a ludzie gadali, że to ja jestem tą lafiryndą niegodną tak dobrego męża. A ja przecież ani razu. Z nikim.
Jej głos się zmienił. Zmiękł jakby z żalu nad straconym czasem, nad ludzkim gadaniem, nad okazjami, w których mogła choć na chwilę zapomnieć.
– Ja nie mogłam, ja nie. Bo chociaż on się nie liczył, byłeś ciągle Ty. W pamięci, w snach, a na końcu i na wyciągnięcie ręki. Nie miałam komu o tym powiedzieć. Ludzie i tak znali swoją prawdę. Mogłam się tylko bronić przed Tobą. Od miesiąca jesteśmy po rozwodzie. Nikt o tym nie wie, dopóki On nie załatwi wszystkich spraw i nie wyprowadzi się do tamtej, tej lepszej. Chce, żeby ludzie do końca widzieli w nim wiernego męża zdradzanego nieustannie przez dziwkę Kryśkę. Nigdy nie dbał oto co o mnie wygadywali.
– Krysiu, ja…- chciał jej przerwać, powiedzieć, że to już teraz przecież nie ważne, ale nie dała mu dokończyć. Wypiła łyk herbaty, zastukała łyżeczką w filiżankę.
– Daj mi jeszcze chwilę, proszę. Potem będzie mi trudniej.
Nie zauważyli, kiedy za oknem zrobiło się mroczno. W kuchni migotał tylko płomień palonych drew. W powietrzu mieszał się zapach dymu, herbaty i pary z czajnika. Wydawało się, że siedzą tu tylko chwilę, gdy tymczasem przyszła już noc.
– Spotkałam dziś Lepkiego. Powiedział mi o nocnej awanturze. Wiesz, on jeden wiedział jak ze mną jest naprawdę. To znaczy ze mną i z Ziutkiem. To dobry dzieciak. Dlatego chyba odważyłam się do ciebie przyjść. Myślałam cały czas, że mnie nienawidzisz za tamto, za to co kiedyś. Tak wiele wtedy się zmieniło. Żałowałam, że zabrakło mi odwagi, że nie dałam sobie, nam, szansy na inne życie, że wtedy tak uciekłam. Dziś wiem, że wszystko potoczyłoby się inaczej. Że nie musiałabym tyle cierpieć. No tak. Dziś już wiem.
Po policzku zaczęła toczyć się łza. Jedna. Jedna łza za całe przeszłe życie.
– Późno już, trzeba iść. Jutro już mnie tu nie będzie, więc chciałam żebyś wiedział ile dla mnie znaczyłeś. I że przepraszam za to, że nie zaufałam ani sobie, ani Tobie.
Wstała powoli z krzesełka przytłoczona wspomnieniami, niepewna jutra, ale już czysta pamięcią. Podeszła do niego. Przyłożyła dłoń do swoich ust, a potem dotknęła nią warg Rudego.
– Nic nie mów, powiedziała, nie trzeba. Tak będzie łatwiej. Odwróciła się i poszła do wyjścia.
Rudy siedział jak otumaniony. Przytłoczyła go ta spowiedź dziewczyny, która była mu tak bliska, że aż nieosiągalna.
Co miał jej powiedzieć? Co miał powiedzieć o swoich tęsknotach, o swoim zmarnowanym kawałku podłogi, o który nie chciał walczyć, bo ona była gdzie indziej? Co miał jej powiedzieć?! Całe jego życie zmieniło tamto spotkanie. Ta odrobina namiętności, która wybuchła tak szybko, że się jej oboje przestraszyli, wywróciła wszystko do góry nogami. Co miał jej teraz powiedzieć? Czy to, że od tamtej chwili żył tylko nadzieją, że kiedyś nadejdzie wspólne jutro? Że dla niej przyjechał do tego miejsca przeklętego przez czas, aby choć przez chwilę być blisko wspomnień i marzeń?
Patrzył jak odchodziła nie mogąc wymówić ani słowa. Patrzył jak kolejny raz odchodziła i nie mógł nic na to poradzić. A może nie mógł sobie poradzić ze sobą?
-Kolejny raz – zagubiony,
spragniony kolejny raz…
A miało być inaczej –
miał być czas,
nasz czas!
Nie wiedział, dlaczego zaczął mówić wiersz, który kiedyś dla niej napisał. Mówił go cicho, delikatnie, tak jak serce powinno mówić do serca.
-Miała być noc…
Miałaś być Ty…
I cisza…
I mrok…
I ćmy…
Zatrzymała się. Pochyliła jeszcze bardziej w tym swoim poczuciu krzywdy. Rudy wstał z łóżka. Szedł do niej mówiąc coraz ciszej i ciszej.
-Wołałem Ciebie sercem,
szukałem myślami,
pragnąłem całą duszą,
tęskniłem ustami…
Stanął tuż za nią. Z pochyloną głową, z takim samym poczuciem krzywdy jak ona. Stał, a słowa same biegły do niej, wbijały się w nią jak ciernie, raniły i kochały jednocześnie.
-Zbudowałem nasz świat –
dom z porannej mgły
stoi pusty…
gdzie jesteś…?!
cisza…
marzenia…
i łzy…….
-To Ty, o nas?- zapytała szeptem jakby nie chciała budzić nocy.
-Tak. To ja, o nas, o naszych marzeniach. Czekał na ciebie. Wierzyłem, że kiedyś wrócisz.
Zadrżały im ramiona jakby w duecie, jakby już same osobno nie mogły istnieć. Objął ją, delikatnie, tak jak bierze się w ręce motyla. Położyła jego dłonie na swoich piersiach, tam gdzie ostatnio wszystko się skończyło.
– Wiem, że zawsze tego chciałeś, powiedziała z lekkim drżeniem głosu, z obawą jak to przyjmie. – Rudy, powiedz, czy ja…, czy my… No wiesz. Czy mamy jeszcze gdzieś schowany swój czas? Nasz czas?.
Odwróciła się, spojrzała na niego niepewna słów, które usłyszy. Słów, które zranią lub dadzą nadzieję.
– Tak. Jeśli tylko tego będziemy chcieć, to świat da nam czas…
Patrzyli na siebie głodni utraconych chwil, nieprzespanych nocy, wspólnego milczenia..
– Przytul mnie, choćby miał to być ten jeden, ostatni raz. Długo było wokół mnie pusto.
Objął ją ciągle jeszcze nie wierząc, że to co się dzieje, dzieje się naprawdę. Trwali w tym uścisku nie robiąc nic, aby go zakończyć. Czekali na siebie tyle czasu, a teraz zabrakło im sił, aby działać.
Pierwszy z tego letargu ocknął się Rudy. Posadził Krystynę na krześle. Nalał wodę do miednicy. Takiej dużej, blaszanej, rodzinnej.
– Chodź, wyszeptał. Umyjemy ręce. To będzie nasze pożegnanie minionego, wybaczenie. Taki nasz katharsis.
Zanurzyli dłonie. Nie patrzyli na siebie. Chcieli odnaleźć się w tej wodzie, która dawała im oczyszczenie.
-To jest nasz chrzest i błogosławieństwo na nowa drogę, jeśli tylko zechcesz, powiedział.
Stali naprzeciw siebie, niezdecydowani, znowu zaskoczeni. Cienie galopowały po ścianach tworząc plątaninę linii i plam.
– Zostaniesz?
– Tak Rudy, tak, jeśli tylko zapomnisz.
I nic już więcej się nie działo. Nic oprócz nerwowego rozpinania guzików, nieustającego splatania się ciał, radosnych westchnień i odgłosów spadających w otchłań i powracających w szaleństwie spełnienia serc. Nic już się nie działo oprócz miłości.
Zaczął się dusić. Z krzykiem otworzył oczy. Pierzyna tamowała mu oddech. W kuchni było ciemno. Szukał wokół siebie po omacku Krystyny. Nikogo nie było. Był sam. Jak zwykle sam. Ale… Przecież była, myślał gorączkowo. Tu obok, przed chwilą. Dotykał ją, czuł jej ciepło, oddech… Ich ręce błądziły razem odnajdując początki życia. Planowali swoje jutro….
– Więc to był sen! Tylko kolejny martwy sen- pomyślał rozgoryczony.
Usiadł na łóżku. Rozejrzał się po kuchni. W kącie gdzie powinny pełgać po ścianach pokrzywione płomyki ognia była noc. Zimna, smutna noc. Wzrok przyzwyczajał się do ciemności.
Najpierw zobaczył na stole kontury butelek, które myślał, że posprzątał.- To jednak był sen. Szczęśliwy, radosny, ale tylko sen, powtórzył.
A potem zobaczy ją. Siedziała przy stole i bieliła białą bluzką przypominającą kaftanik. Ona. Włosy splecione w gruby warkocz żółciły połyskiem księżyca zaglądającego przez okno. Była. Tu. Obok.
– Jesteś?- zapytał jakoś tak nerwowo, z niedowierzaniem.
– Jestem. Drzwi były otwarte. Spałeś jak przyszłam. Nie chciałam Cię budzić, usłyszał z mroku. – Chcę Cię tylko przeprosić za tamto co kiedyś…. Wiesz, ten policzek…
Przestał słuchać. On to znał. Już znał. Słyszał przed chwilą te same zdania mówione przez nią. Słyszał je mówione przed tą senną chwilą, tym sennym obłąkaniem, miłosnym majaczeniem…
– Zostaniesz? – przerwał jej w pół słowa.
– Tak. Jeśli zapomnisz.
Nie chciał już tracić ani minuty. Wiedział, co będzie za chwilę, co usłyszy, co zrobi. Znał już całą historię choroby, ich choroby. Po co więc dalej czekać na to, co się ma stać, na nieuniknione? – Nie ma to jak porządne deja vu – pomyślał. Wyciągnął niezgrabnie ręce do miejsca, od którego wszystko się zaczęło i wszystko skończyło. Nie uchyliła się, nie uciekła. Westchnęła tylko cichutko jakby w ostatecznej rezygnacji albo i z tęsknoty. Zaczął powoli rozpinać jej kaftanik…
-A potem opowiem Ci o naszych marzeniach- mówił tak, jak tylko serce powinno mówić do serca – a Ty powiesz tylko: niech tak się stanie i wtedy wiatr zagra nam weselnego, a wróble zaczną z radości skakać na dwóch nóżkach, choć jest tu taki paskudny skraj świata, że takich podskoków porządnym ptakom nie wypada robić. I nadejdzie kolejny dzień, i pójdziemy przez zieloną dolinę, i….
-Ciiiicho. Ty już nic więcej nie mów Rudy. Ty już po prostu i zwyczajnie tylko mnie kochaj, wyszeptała.
I niczego więcej już nie było, tylko spóźniona miłość. I nic już się nie działo, tylko stała się ciemność, tym ciemniejsza im bardziej odnajdywali w niej siebie….
Zbudziło go pianie koguta. Ostatniego koguta w całej wsi, którego właściciel nie zdążył jeszcze zjeść w niedzielnym rosole. Był jakiś felerny, kogut nie właściciel, bo piał zawsze ze trzy godzinny za późno. Jakby mścił się z premedytacją za te inne, już świątecznie zjedzone. Otworzył oczy. Spojrzał na łóżko. Puste. – A przecież jej uwierzyłem, pomyślał. – Pieprzone deja vu.
W powietrzu unosił się delikatny zapach perfum i szminki. Taki babski zawrót głowy. Zgubiony włos złocił na poduszce.. I to było wszystko, co pozostało po ich nocnej modlitwie. I znów było pusto, i on był sam. Znów sam. – Chyba czas już na mnie. Chyba już czas – powiedział. Na cały głos powiedział, jakby to miało pomóc mu w podjęciu decyzji o odejściu.
Jeszcze nie do końca ubrany zaczął pakować rzeczy do plecaka. W drzwiach stanął Lepki. Kiwał głową na powitanie.
– Pakujesz się, stwierdził odkrywczo. Wyjeżdżasz?
– Na mnie już czas. Już otrzymałem swoje rozgrzeszenie. Wiesz Lepki, nawet marzenia gdzieś mi zbłądziły. Nawet one. Więc, na co czekać? Trzeba przejść na drugą stronę rzeki. Wszystkie mosty stoją otworem, gdy zamkniesz za sobą drzwi. Gdy je zamkniesz. A ja właśnie je zamknąłem.
Lepki dalej stał nieporuszony. Coś gadał pod nosem, ale chyba na brudno, bo nie było słychać.
– To nie jest tak jak myślisz, powiedział, nie tak. Pamiętaj, że tam, na drugiej stronie też można spotkać niespodziankę, można marzyć. I nie myśl o nas jak o ćwokach. My też mamy swój kawałek nieba, choć na pierwszy rzut oka tego nie widać. Nam też czasem dusza płacze. Trzymaj się Rudy. A jeśli coś będzie nie tak, to wracaj. Pamiętaj i wracaj. Okręcił się na pięcie i znikł tak samo niespodziewanie jak się pojawił.
Rudy posprzątał chałupę, trochę, tak po wierzchu. Założył kłódkę, przekręcił klucz i poszedł w stronę rzeki. Nie patrzył na boki, nie patrzył za siebie. Zatrzymał się na moście, wyciągnął z kieszeni kartkę, na której napisał kiedyś wiersz o domu, o mgle, o ćmach. Była już niepotrzebna. Zaczął rwać ją na kawałki i wrzucać do burej rzeki, a one płynęły niesione prądem, by w końcu zatonąć przykryte sinymi zmarszczkami wody. Strzępy wiersza, strzępy życia, strzępy nadziei. Wszystko zmarniało, rozpłynęło się, jak te kartki puszczone na wodę. Wszystko. Nawet marzenia, nawet sny. Nie ma już nic – pomyślał.
Lekkie kroki, które usłyszał za sobą przywróciły go do teraźniejszości. Wiatr owiał go mieszaniną szminki i perfum. Ostatnie kuszenie. Odwrócił się. Stała tuż za nim. Z plecakiem.
-Przecież obiecałam, powiedziała.
Na drodze, za mostem zobaczyli Lepkiego, który machał do nich swymi długimi łapskami i śmiał się całą gębą wykrzykując: mówiłem Ci, że masz uważać, bo niespodzianki są wszędzie. Napiszcie z tego nowego świata. Przyjadę.
– Wiesz Krysiu, chyba zostawiliśmy tu przyjaciela, wymamrotał jakoś dziwnie wzruszony.
Wziął ją za ręce, nerwowo, zachłannie, jakby bał się, że znowu mu gdzieś zniknie.
– Nie bój się, już nie ucieknę, już nie, powiedziała. W jej oczach zobaczył na nowo, te zalotne błyski, które zburzyły kiedyś jego spokój i doprowadziły aż tu, na rozstajny most.
Przeszli na drugą stronę.
– Popatrz tam, powiedział Rudy.
Na końcu mostu, na balustradzie siedział wróbelek i podskakiwał na dwóch nóżkach.
– Widzisz, skoro wróbelek tupie obunóż, to tam musi zaczynać się ten drugi skrawek świata. Naszego świata.
I nadeszło jutro.
KONIEC
/jacek goryński-jaceg/

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *